Spaliśmy jak zabici. Niby wakacje, a znowu mamy tempo. Zrezygnowaliśmy z biegania, startujemy rano bo w planie mamy objechanie sporego kawałka wyspy i zaliczenie paru wodospadów.
Pierwszy wodospad
Falefa Falls jest całkiem blisko nas. Wjeżdżamy na parking, obowiązkowa "drobna opłata", upewniam się u gospodarza czy można pływać w wodospadzie - "tak", no i ruszamy ścieżką w kierunku rzeki. Dookoła fantastyczne roślinki, jest bajecznie kolorowo. Dochodzimy do końca ścieżki a tutaj platforma widokowa, wodospad gdzieś w oddali, zresztą taki sobie, woda brudna. Gdzie tu niby mamy pływać?? No cóż, widocznie nie w każdym wodospadzie da się wykąpać, trudno, dzisiaj jeszcze jest kilka w planie.
Kościółek mijany po drodze. Ma go każda wioska.
Ścieżka do wodospadu
Nie da się pływać, to chociaż mała sesja zdjęciowa
Jedziemy dalej i skręcamy na drogę, oznaczoną "4WD only", czyli tylko dla samochodów terenowych z napędem na cztery koła. No niby taki mamy... Na początku jest dość łatwo. Jest asfalt, wąsko ale asfalt. Widoki fantastyczne, mijamy z 2 lokalne wioski. Jest tu już zdecydowanie biedniej, obejścia trochę mniej zadbane.
Droga "4WD only", na początku była znośna
Widoki dookoła wspaniałe - z jednej strony ocean, z drugiej las z palmami
Po chwili droga się kończy, przed nami niewyraźny ślad dwóch kół pnacy się ostro w górę. No nic, jedziemy. Robi się ciężko. Trasa zmieniła się w kamienistą, na dodatek śliską, bo rano padało. Z boku niezłe urwisko, z przodu coraz ostrzej, koła zaczynają się ślizgać i robi się niebezpiecznie. Pojawia się jakiś lokal z maczetą (wycinał kokosy nieopodal). Pokazuję na nasz samochód, potem na drogę przed nami. Odpowiada kciukiem uniesionym do góry. Czyli OK, można jechać dalej, takim samochodem przejadę. Jedziemy jeszcze chwilę, jestem już coraz bardziej zrezygnowany. Pojawia się drugi lokal, mówiący szczątkowym angielskim "road not ok", czyli "droga nie być dobra". No teraz to mówią!? Jak mam tu niby zawrócić?
Przez kolejne pół godziny mozolnie cofamy, chwilami Monikę wychodzi zza samochód i steruje zjazden, bo już kompletnie nie widać gdzie jest droga. Niby nie jest bardzo niebezpiecznie, ale przeraża mnie myśl, że zjadę gdzieś na bok do rowu, gdzie nie będę mógł wyjechać i co zrobimy na tym odludziu? Na szczęście udaje się i jesteśmy z powrotem w wiosce.
Nasz kolega z wioski
Znalazła się nawet stara tablica z ostrzeżeniem o jakości drogi...
Za kilka dni zrozumiemy, że gesty lokalnych ludzi nie oznaczają tego samego co u nas i ten uniesiony do góry kciuk mógł być tylko pozdrowieniem, a nie potwierdzeniem, że można jechać dalej tą drogą.
W wiosce zatrzymuje nas kobieta i pyta, czy podwieziemy jej męża na skrzyżowanie. Spoko, przecież jedziemy w tą stronę. Dlaczego mąż sam nas nie zatrzymał? Bo na Samoa to kobiety mają dużą władzę i przede wszystkim, są lepiej wykształcone. Piastują stanowiska w lokalnym rządzie, mają nawet Ministerstwo Kobiet. Kobiety działają na zasadzie "kobiet zaufania", rozstrzygając spory. Każdy lokalny biznes jest takż prowadzony przez kobiety. Mąż za bardzo nie mówił po angielsku, więc dużo się od niego nie dowiedzieliśmy podczas drogi. Nie za bardzo rozumiał też pytania "gdzie pracuje, co robi itp". Faceci chodzą tutaj w spódnicach i chyba nie jest to tylko moda...
Po drodze do skrzyżowania spotkaliśmy jeszcze kolegę pana, którego podrzucaliśmy. Kolega otwierał na poboczu drogi kokosa, co nasz pasażer skwitował z uśmiechem "musi być bardzo głody, je kokosa!".
Punkt widokowy po drodze
Jedziemy do kolejnego wodospadu
Fuipisia Falls. Mieliśmy trochę problemy z trafieniem, przegapiliśmy znak prowadzący na podwórko jednego z domów. Tam oczywiście drobna opłata i już zwyczajowo pytam się, czy można się wykąpać w wodospadzie. "OK". Pełni nadziei idziemy ścieżką przez dżunglę, jest przeraźliwie gorąco i duszno. Poranny deszcz wyparował w tym ukropie i zrobiła się łaźnia. Myślami już wizualizujemy nas pływających w zimnej, górskiej wodzie. Wodospad jest ogromny i naprawdę fajny. Tylko oglądamy go z góry, przed nami ostra przepaść 50 metrów w dół i żadnej szansy na zejście. No i gdzie jest to miejsce do pływania?!?! Robimy zdjęcia i ruszamy dalej.
Wodospady Fuipisia Falls
Na podwórku znaleźliśmy drzewo z wielkimi liściami
Przyjechał lokalny autobus
Następny wodospad na liście to
Sapo'aga Falls. Już z daleka (oczywiście po drobnej opłacie) widać, że nici z pływania, więc nawet się nie pytam... W ogródku właściciel wstawił tabliczki z nazwami roślin, więc patrzymy na te wszystkie dziwne rośliny.
Przed domem czekały banany spakowane do transportu
Wodospady Sapo'aga Falls
Wodospady Fuipisia Falls - wejście
Po drodze do kolejengo wodospadu wyskakuje nam przed maskę stado świnek. Zaaferowani zatrzymujemy się, Monika wychodzi zrobić zdjęcie. Nie zauważyła, że wypadł jej kapelusz i jego brak odkryjemy dopiero po 30 min jazdy. Pełni nadziei wracamy, JEST! Trochę w błotku, widocznie świnki się nim zainteresowały, ale jest cały. Umyje się i będzie jak nowy.
Świnki spotkane po drodze
Świnki przed domem
Ostatni tego dnia wodospad
Papapapai-tai Falls zaliczamy w biegu - śpieszymy się do banku odzyskać kartę. Wodospad największy, ponad 100 m, ale oczywiście i tak nie da się pływać. Za to za darmo :)
Wodospady Papapapai-tai Falls
W banku bez problemów odbieram kartę. Trochę aż zabardzo bez problemów, bo nawet nie musiałem niczego podpisać ani wylegitymować się jakimkolwiek dokumentem tożsamości. No ale karta jest.
Wracamy do domku i spragnieni kąpieli idziemy nurkować na prawie 2 godziny. Wychodzimy z wody praktycznie o zmierzchu ale zadowoleni, bo zaliczyliśmy kolejne gatunki ryb. Na kolację tradycyjnie rybka, zresztą bardzo trudno zjeść tutaj cokolwiek innego
Autobus na trasie - "Jezu ufam Tobie"
"Jezu ufam Tobie" chyba się przyda, bo wyprzedzanie w takim miejscu autobusem (ruch jest lewostronny)...
Zasłużony drink na koniec dnia