W Sydney wylądowaliśmy ok 9:00 rano. Kolejny, ostatni już odcinek podróży na Samoa mamy znowu na osobnym bilecie, czeka nas więc wyciągnięcie bagaży i odprawienie się ponownie na lot liniami Virgin Samoa. Przejście przez kontrolę celną to cała procedura w Australii. Nie wolno wwieźć (pod groźbą wysokich kar pieniężnych) żadnego jedzienia. Są nawet pieski, któe pilnują i wąchają bagaż. Wszystko po to, aby nie wwieźć na kontynent wirusów i bakterii, któe mogłyby spowodować choroby upraw. Zadeklarować trzeba też sprzęt sportowy (np. do butów mogły się przycepić kawałki ziemii z zarazkami) a także sprzęt nurkowy (jeżeli jeszcze wilgotny,to też można coś przenieść). Jesteśmy na to przygotowani - buty czyste, sprzęt nurkowy wysuszony, zresztą tym razem tylko nas prześwietlają i puszczają dalej. Jesteśmy w Australii!
Samolot na Samoa odlatuje dopiero o 21:35, mamy więc 12 godzin do zgubienia. Jesteśmy w miarę wyspani ale mocno 'pogięci' od spania w niewygodnych fotelach. W naszych głowach zrodził się szaleńczy plan - a może pobiegamy sobie po Sydney? Odbieramy bagaże, pakujemy do małych plecaków sprzęt biegowy, oddajemy wielkie torby do przechowalni i jedziemy lotniskowym pociągiem do centrum Sydney.
Po godzince doterliśmy do Wypatrzonego w internecie centrum fitness w samym centrum. Musimy gdzieś się przebrać i zostawić plecaczki - biega się przecież bez żadnych torebek czy plecaków. Pracownikowi fitness tłumaczymy nasz plan, że chcemy skorzystać z ich centrum, potrzebujemy przebierali ale chcemy też wyjść pobiegać na zewnątrz. "No problem". Za to lubimy australijczyków! Płacimy za wstęp (przy okazji jest tam kompleks basenowy, na który też dostaliśmy wejście - będzie świetnie po powrocie z biegnia).
Centrum Sydney
Przebieramy się, zostawiamy bagaże w automatycznych schowkach - nie ma klucza tylko kod - wymarzone rozwiąznaie dla biegacza i puszczamy się biegiem przez okoliczny park. Cudownie się tak rozciągnąć po tych wszystkich samolotach. Biegniemy wzdłuż zatoki szlakiem Mcquaries, który podobno ma kilkaset kilometrów długości. Spotykamy białe papugi z żółtym czubem na głowie - popularne w naszych sklepach zoologicznych kakadu. Po parku chodzą dziwne ptaki z wielkim dziobem jak czaple. Roślinność egzotyczna. Bardzo fajne to Sydney. Dużo nowoczesnych biudynków ale jednocześnie wspaniałe parki dookoła. Klimat idealny, nie jest gorąco i wilgotno jak na północy Australii ale nie jest też zimno jak na południu.
Na trasie biegowej
Po kilku kilometrach wybiegamy zza cypla i przed oczami mamy wspaniały widok znany z telewizora - przed nami budynek opery a w tle most nad zatoką. Po raz pierwszy tak zwiedzamy - biegiem - ale nawet nam się podoba. Dobiegamy do stóp opery i wracamy, chcemy się jeszcze wykąpać w basenach centrum fitness.
Aborygen grający na ulicy
Z widokiem na operę
Most portowy
Most portowy - można na niego wchodzić, zwróćcie uwagę na małe postacie wchodzące po łuku mostu
Mamy jeszcze dobre parę godzin do stracenia. Idziemy przespacerować się po uliczkach Sydney i szukamy knajpki na obiad. Spacerujemy też pod sam most i oglądamy ogromny statek wycieczkowy. Właśnie przyjął nowych pasażerów i trwa szkolenie ewakuacji. Słyszymy, że będą płynęli przez 11 dni, zwiedzając miejsca na Pacyfiku. Statek przeogromny, kabiny duże, każda z balkonem na morze. Już chyba jesteśmy gotowi takim popłynąć.
Wycieczkowiec, w tle opera
Wycieczkowiec, w tle opera
Wracamy na lotnisko, oczywiście transport działa super w Sydney, szybko, komfortowo i w pełni zrozumiały dla przyjezdnych. Postawcie takiego australijczyka w Poznaniu i każcie mu kupić bilet czasowy i przejechać się autobusem... Lecimy tanimi liniami, więc bez jedzenia - robimy zakupy na lotnisku. Samolot pusty, każde z nas kładzie się na rzędzie 3 foteli i w tak komfortowych warunkach idziemy spać. Lot trwa prawie 6 godzin, w Samoa będziemy o 6:00 rano.